Wielkie rzeczy robi się w trudzie i znoju, z grupką dzieciaków przez lata, edukując ich po to, żeby w przyszłości wrócili do nas, żeby po latach propozycja w stylu występu biesiadnego zespołu przy piwku z nalewaka już im nie wystarczała…
Marcin Kwiatkowski to działający w Tykocinie animator kultury. Ma wiele profesji: nauczyciel, fotografik, poeta, animator kultury, działający społecznie od początku wieku w Tykocinie, w którym wychował się i mieszka od urodzenia. Reżyser i aktor w Tykocińskim Teatrze Amatorskim. Czym dla niego jest teatr? Dlaczego sięga do najnowszej historii Tykocina? Co jest dla niego ważne w działaniach i co planuje w najbliższym czasie? Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Marcinem Kwiatkowskim.
Teatr czy fotografia? Co zajmuje więcej miejsca w Twojej codziennej pracy?
Nie traktuję teatru jako pracy, jest on raczej pewnego rodzaju misją, powinnością życiową na tym jego etapie, na którym obecnie jestem. Na pewno nie pracą, co nie oznacza, że nie trzeba się przy nim nachodzić.
Prowadzisz Tykociński Teatr Amatorski, chyba jeden z najstarszych teatrów amatorskich w naszym województwie. Jak się z w nim znalazłeś?
Trzynaście lat temu zacząłem animować szkolny teatr amatorski, z którym udało mi się zrealizować kilka przedstawień i wystąpić na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku. Duża aktywność i wzrastająca rola Teatru Hollerique, bo taką nosił nazwę, zwiększyła naszą popularność, aż w 2017 r. pani Ewa Wroczyńska, ówczesna kierowniczka TTA zaprosiła nas do współpracy w powstającym wówczas spektaklu historycznym. Próby do tego repertuaru spowodowały fuzję obu tych amatorskich ruchów, która dała im rozpęd na kilka kolejnych lat. I tak trwamy aż do dziś.
Sięgasz w swoich działaniach do lokalnego dziedzictwa i historii, często tej, której naoczni świadkowie jeszcze żyją i mieszkają w Tykocinie? Dlaczego to robisz? Czy to trudne?
Lubię tzw. „legendę miejską” i to, co pamiętam z czasów młodości. Zauważyłem, że z jakiegoś powodu kilka ostatnich dekad zupełnie zatarło się w zbiorowej świadomości. Przerzucamy „mosty pamięci” stąd, do czasów królewskiej historii miasta, albo żyjemy w wyimaginowanym „miasteczku bajeczce”, zupełnie pomijając to z czego tak naprawdę wyrośliśmy i na czym się opieramy. Te fundamenty wydają się być jakieś wstydliwe, bo biedne i szare, lub po prostu utrudniają tworzenie nowoczesnej narracji kolorowego i idealnego Tykocina. W ten sposób wyjałowiliśmy naszą tożsamość, sprowadzając ją do turystycznego powierzchownego spojrzenia.
Na Podlasiu działa wiele teatrów amatorskich. Zazwyczaj są przy ośrodkach kultury. Czy to silne i zintegrowane środowisko?
Znam osobiście trzy podlaskie teatry. Poza rzadkimi spotkaniami na festiwalach nie widujemy się, ani nie współdziałamy. Z naszej strony wynika to być może z tego, że nie mamy warunków do zaproszenia kogokolwiek, brakuje nam sali widowiskowej, nie mamy nawet miejsca do prób. Czasem zaprosimy do nas kogoś na jakiś warsztat, ale jest to trudne, bo wciąż szukamy własnego kąta. Jak jest u innych, nie wiem, ale sądzę, że pewnie istnieje wymiana myśli, spotkania, warsztaty. Gdybym miał lepsze warunki lokalowe to bym tak działał.
Jak oceniasz pozycję i sytuację amatorskich teatrów w odniesieniu do innych dziedzin edukacji artystycznej znajdujących się w ofercie ośrodków kultury?
To trudne pytanie, bo wymagające dobrej wiedzy zbiorczej na temat ruchu amatorskich teatrów w regionie, a takiej nie posiadam. Nasz teatr nie jest formalnie związany z tykocińskim ośrodkiem kultury, więc nie zachodzi tu zjawisko współoddziaływania z innymi propozycjami. TTA prowadzę w dalszym ciągu społecznie, choć oczywiście możemy liczyć na wsparcie Urzędu Miasta. Korzystamy z infrastruktury technicznej naszego ośrodka kultury.
Nie tylko teatr. Jesteś też reżyserem filmów poświęconych Tykocinowi. Czy lepiej czujesz się przed czy za kamerą?
Ależ w całej tej zabawie w ogóle nie chodzi mi o Tykocin! To tylko tło, pretekst do tego, żeby zabrać się za ludzi, z ich kondycją na tle tego miasta, żeby poruszyć jakieś tematy egzystencjalne o znaczeniu ogólnoludzkim. Te dwa czy trzy krótkie metraże o Tykocinie również tak filmowałem, żeby nie zrobić kolejnej pocztówki z dopiskiem „miasteczko bajeczka”. Zauważyłem, że pokutuje jakieś dziwne myślenie, że skoro mieszka się w Tykocinie, to już tylko on może i musi być wyłącznym tematem, wręcz motywem przewodnim życia. A ja mieszkam na obrzeżach. Bardziej mnie interesuje widok na łąki niż gwar na rynku. Zresztą filmem również zajmuję się amatorsko, nie jest tego dużo, chociaż wolę film od zdjęć. Jest łatwiejszy. Łatwiej pokazać narrację, zmianę. Zdjęcia są bardzo trudne.
Współtworzyłeś kiedyś Festiwal Domu w Tykocinie, który cieszył się dużym zainteresowaniem odbiorców. O co w nim chodziło i czy jeszcze wrócisz do tego projektu?
Nie wrócę. A już z pewnością nie w tej formie, w której działo się to wtedy. Festiwal, mający kilka edycji, zainicjowany był przez rodzinę p. Markiewiczów, właścicieli domu przy ul. Plac Czarnieckiego 10. Ideą było podniesienie do życia dawnego dziedzictwa kulturowego. W jego trakcie odbywał się szereg działań kulturalnych, performatywnych. Pokazy filmów, wystawy, odczyty dzieł, pokazy teatralne, spotkania, odtwarzanie starych szyldów przy ulicach, plenerowe studio fotograficzne, ciemnia fotograficzna itd. Impreza, początkowo dwutygodniowa, wraz z upływem lat skurczyła się nieco. W dwie ostatnie edycje zaangażowałem się już bardzo. Właściwie sami stworzyliśmy program, współpracowałem wtedy z Anią Kulikowską (etnografką, animatorką kultury, bloogrką przyp. red.), która także z sercem do tego podeszła. Uważaliśmy, że to ma głęboki sens. Właściciele domu mieli inne zdanie, postanowili pójść własną drogą. Festiwal się skończył.
W Tykocinie ostatnio odbył się dobrze zapowiadający się festiwal Kresy i Bezkresy. Dlaczego warto go odwiedzić i jaka jest Twoja rola w jego tworzeniu?
Bo w chwili obecnej to zdecydowanie najlepszy pod względem artystycznym festiwal w mieście. Adamowi Radziszewskiemu, dyrektorowi imprezy, wystarczyła jedna edycja, żeby wspiąć się na ogólnopolski poziom. Jeżeli obok siebie przy stoliku siedzą i rozmawiają panowie reżyserzy Hoffman z Majewskim, chodnikiem przechadza się Wiktor Zborowski, a w Kinie Hetman najwybitniejszy żyjący poeta Tomas Venclova daje odczyt swojej twórczości, to chyba niczego więcej nie trzeba dodawać. Jestem fotografem podczas Kresów-Bezkresów, ale zajmowałem się także pracą logistyczną. Przetrwaliśmy tak dziesięć bardzo ciężkich dni, ale było warto. Przyjeżdżajcie za rok.
W Porcie Kultury Tykocin pracujesz od niedawna, bo dopiero trzeci rok. Wcześniej przez wiele lat działałeś jako animator niezależny. Skąd ta zmiana i co ona Ci dała?
Do tej niezależności chciałem dodać wsparcie systemowe. Ruch teatralny zaczął się rozwijać, działamy głównie na wyjazdach, gramy po całym Podlasiu. Trudno już było w pojedynkę to ciągnąć. Oczywiście w teatrze są ludzie odpowiadający za różne sprawy, ale inaczej jest, kiedy prosisz o coś jako osoba prywatna, a inaczej, jako pracownik instytucji. W tym wszystkim chodzi o to, żeby zachować niezależność i pełną wolność działania. Nie chcemy stać się narzędziami. Wspieramy miasto, uczestnicząc w Dniach Tykocina, organizując Orszak Trzech Króli, występując podczas Nocy Muzeów, odtwarzając uroczystość nadania Orderu Orła Białego, ale przede wszystkim jesteśmy niezależnym teatrem.
Czy trudno jest dołączyć do zespołu instytucji jako nowy pracownik, gdy wcześniej pracowało się z nią przez wiele lat jako animator niezależny.
Umowa o pracę nie leży na ulicy. Przez lata nikt nie zwrócił się do mnie z propozycją współpracy. Teraz też sam przyszedłem. Odnoszę wrażenie, że panuje tu zasada piłkarska: „jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz”. Wciąż trzeba udowadniać swoją wartość.
Czy w instytucjach kultury powinna znajdować się przestrzeń dla animatorów i animatorek niezależnych, takich którzy przychodzą do instytucji kultury z pomysłem, być może na jedną inicjatywę? Czy warto z nimi współpracować?
Czy jeżeli zarządzający placówką kulturalną zobaczy taką panią Asię, która umie śpiewać, czy pana Maćka, który zna się na modelarstwie i powie, że to jest niepotrzebne, to znaczy, że nie rozumie kultury, czy odmawia, bo nie ma pieniędzy? Ja tylko pytam, bo nie wiem. Ale jestem pewien, że każdy z czytelników wie, jakiej odpowiedzi mógłby udzielić na gruncie swojego własnego podwórka.
Tykocin to bardzo specyficzne miejsce na kulturalnej mapie Podlasia. Bardzo dużo się tu dzieje oraz działa tu wiele organizacji i osób. Czy w tej różnorodności i mnogości działań nie stają się one niewidoczne dla odbiorców?
Tak sądzę. Imprezy nakładają się na siebie. Większość z nich odbywa się latem, bo sezon daje lepsze możliwości. A więc festiwal jeden, drugi, warsztat tu, koncert tam. Tylko co z tego? Miarą dzisiejszych sukcesów jest dobre zdjęcie z wydarzenia i liczba polubień, chwytliwy opis na portalu społecznościowym. To się liczy na końcu. Szybciej, więcej, mocniej! To mantra naszych czasów.
Tykocin to też miejsce, które jest coraz bardziej oblegane przez turystów. Czy Twoje działania są kierowane też do nich? Czy może bardziej skupiasz się na pracy na miejscu?
Nie kieruję swoich działań do turystów. Jako pracownik kultury, organizujący wydarzenia, na przykład te plenerowe oczywiście to robię, ale jako osoba prywatna, animator i fotograf, nie. Ważni są dla mnie przede wszystkim mieszkańcy.
Jak to jest działać w tak małej społeczności, gdzie się urodziłeś i wszyscy Cię znają?
Nie jest to nic specjalnie niezwykłego. Ja lubię życie w małym mieście, lubię stałość zasad i przywiązany jestem do tradycji. Mnie dziwi umiejętność życia w ciasnej klatce bloku na jakimś osiedlu w wielkim mieście, gdzie nikt ciebie nie zna. Ale jak widać ludzie mają różne przypadłości. Moja, człowieka z prowincji i tego drugiego, z bloku, to jest taka właśnie przypadłość.
Skąd czerpiesz pomysły i inspiracje do działań?
Z niechęci. Do siedzenia w miejscu. Wydaje mi się, że gdybym nie robił teatru, to chodziłbym na ryby. Albo gdziekolwiek. Ale chodziłbym. Szedłbym gdzieś wciąż.
Jaki był dla Ciebie najważniejszy projekt kulturalny, który do tej pory zrealizowałeś?
Nie mam najważniejszego. Po latach wszystko traci dla mnie swoją pierwotną wagę. Nie wartość, ale wagę właśnie. Wszystko zlewa się w jedno działanie, traci kolory, blaknie. Czasem zastanawiam się po co to wszystko. Pewnie dla siebie, ale czy to wystarczająca odpłata?
Dużo jeździsz z Teatrem do innych ośrodków kultury na Podlasiu. Poznajesz ich pracowników oraz działania. Jak według Ciebie wygląda aktualnie sytuacja na Podlasiu i w Polsce. Czy ośrodki kultury często i chętnie ze sobą współpracują?
Napisałbym że nie, ale jak wyżej: nie mam wiedzy. Więc nic nie napiszę nic. O! Jednak napisałem…
Często jeździsz na spotkania branżowe? Czy w ogóle są one potrzebne osobom pracującym w ośrodkach kultury?
Nie jeżdżę. Raz do roku uda mi się wyrwać na konferencję PIK-u. Poza tym nie wiem nic o żadnych spotkaniach. Ale spotkałbym się chętnie.
Jeżeli byś mógł, to co byś usprawnił w działalności instytucji kultury w Polsce?
Gdybym mógł… no dobrze, pomarzymy trochę. Jestem głęboko przeciwny festynowemu prowadzeniu kultury, który pokutuje w naszym kraju od trzech dekad. To jest zasadnicza wada, która kreuje wizerunek kultury i określa jej treść: od festynu do festynu, od imprezy do imprezy. I zwyczajowy zestaw obowiązkowy: ogródek z zespołem disco polo. W moim przekonaniu nie na tym powinna polegać animacja kultury. Wróciłbym do korzeni, do pracy u podstaw. Do rozwoju ognisk, kół, animacji grup: śpiewu, teatru, jakichś harcerzy. Nie twierdzę, że festyn jest niepotrzebny – jest, jak igrzyska dawniej – ale chodzi tu o proporcje: zrobimy takie igrzyska cztery razy w sezonie i wydaje się nam, że spełniliśmy wielką rzecz. A wielkie rzeczy robi się w trudzie i znoju, z grupką dzieciaków przez lata, edukując ich po to, żeby w przyszłości wrócili do nas, żeby po latach propozycja w stylu występu biesiadnego zespołu przy piwku z nalewaka już im nie wystarczała.
Przemyśleń jest dużo, ale z powodu specyfiki wywiadu nie ma tu to miejsca, ani czasu.
Co byś powiedział młodym osobom, które chcą związać swoją przyszłość z pracą w kulturze?
Jeżeli wiedzą, czego chcą, wchodząc w kulturę, to rad nie potrzebują. Jeżeli nie wiedzą, po co to robią, to moje zdanie nie przyda się im do niczego.
Nad jakimi projektami aktualnie pracujesz? Jaki masz plany na przyszłość.
Kończymy pracę nad spektaklem „Ostatni dzień Azylu” Ryszarda Matusiewicza, premiera odbędzie się 14 października w tykocińskim Salonie pod Sowami. Skupiamy się nad tym. A co będzie potem? Nie wiem. Będę musiał się nad tym zastanowić. Coś wymyślę.
Wywiad przeprowadził Przemek Waczyński.
Takich MARCINÓW Polska (polska kultura) potrzebuje.
Wielkie dzięki za ten wywiad.
Do następnego.